Godzina "W"

1 sierpnia.

Na dworcu dopada mnie ból głowy, który natychmiast postanawiam zamienić na ból żołądka za sprawą wyjątkowo podejrzanej zapiekanki z pieczarkami i prażoną cebulką, która sypie się z bułki na peron jak czarne, zwęglone konfetti.
Poza tym wszystko dobrze.

Zaczynają wyć syreny. Pewnie jakieś monstrum wylazło z Wisły i zrównuje miasto z ziemią.
Albo to albo godzina "W".
Nie wiem. Torunia z dworca nie widać. Być może uciekłem w ostatniej chwili, spakowany i gotowy do drogi. Zaglądam do worka: kurtka, gacie, kindle, czarny scyzoryk...
Zestaw małego powstańca.

Kilka godzin później siedzę z Olą pod Pałacem Kultury, który ma w sobie coś z ojcowskiej troski kiedy tak obejmuje nas pomiędzy dwoma knajpami.

Rozmawiamy.
Bywało lepiej, bywało gorzej, ale ciągle tu jesteśmy. Tak chyba można to podsumować.

Dookoła nas żywi ludzie. Tu i ówdzie rozpoznać można celebryckie rysy.

Zaczyna padać ale nie ruszamy się z leżaków pozwalając by sierpniowy deszcz rozcieńczył nam wiśniówki.
Zaczyna padać mocniej. Zamawiamy kolejne i chowamy się pod dach. Tu i ówdzie celebryckie rysy szukają schronienia bo jak wiadomo deszcz pada po równo na prawych i nieprawych. (Mateusz 5:45)

Rozpoznaje znaną twarz. Nasze spojrzenia przecinają się w poprzek tarasu jak wyjątkowo kolizyjne skrzyżowanie. Kobieta, której nazwiska nie pamiętam, ale którą znam...tylko nie wiem skąd. 
Wiśniówkę później przypominam sobie, że to znana krytyczka literacka, którą wielokrotnie widziałem wTVP Kultura. Alkohol uderza mi do głowy i przez moment zastanawiam się czy aby nie podejść do niej i nie pokazać jej mojej powieści, ale potem alkohol przestaje uderzać a ja przypominam sobie, że przecież nie napisałem wcale żadnej powieści, więc cichutko wracam do baru po, czwartą z kolei, wiśniówkę.

Przychodzi Marcin i razem z Olą zabierają mnie na zupę z tofu. 
Przesadzam z przyprawami. Oczy wyłażą mi z orbit.
Czuje, że żyję.
Poza tym wszystko dobrze.


Dziesięć najlepszych fotografii jakie kiedykolwiek zrobiłem

Warsztat tapicerski ukryty w suterenie starej, burej kamienicy. Na środku pomieszczenia kanapa obdarta do połowy z obicia. Przypomina oprawiane zwierze. Oglądamy próbki materiałów, w końcu decydując się na miedziano-miodowy zamsz z białym, lśniącym haftem. Potem warzywniak w przejściu podziemnym. Babcia skrupulatnie przebiera w owocach a ja opieram się o chłodną szybę witryny i patrze na przechodzące tunelem kobiety gdy idąc po schodach wychodzą z ciemności w światłość.

Z. sprzedaje mieszkanie. Od dziesiątej biega po urzędach w czarnych spodniach i kremowej bluzce, kupionej i przypalonej papierosem tego samego dnia. My w tym czasie oddajemy dywan do czyszczenia i załatwiamy inne sprawunki skracając sobie drogę poprzez dziurawe podwórza i handlowe pasaże pełne lichych sklepików z pasmanterią i używanymi telefonami. Sprzątamy też mieszkanie Z. opróżniając je z rzeczy niepotrzebnych bądź zbyt cennych żeby zostawić je nowemu lokatorowi. Wyniesione na śmieci graty znikają w oka mgnieniu rozparcelowane przez niewidzialnych mieszkańców. Czuję jak obserwują mnie zza firanek gdy taszczę do kontenera kolejny karton pełen szklanek i pogiętych foremek do ciasta. W powietrze wzbija się tuman żółtego kurzu. Upośledzona dziewczynka przypięta do elektrycznego wózka kuli się i osłania przed wiatrem. Słychać skądś pojedyncze krzyki awantury.

Słupsk. Bramka namalowana na ceglanym murze. Obok coś co wygląda jak nazistowski orzeł. Niemcy są blisko. Niewiele potrzeba żeby wyobraźnia podsunęła ci widok bombowców przecinających zachmurzone, fioletowe niebo.

Zamiast tego zaczyna padać a pod blok podjeżdża biały Ford Transporter należący do Metodego. Pralka, lodówka i stolik wracają do Rowów. Czuje się jak komornik zabierając je z mieszkania, mimo, iż należą do Z. a nie do faceta, który stoi teraz przed nami w krótkich gaciach i podkoszulku. Najgorzej jest ze stolikiem. Podnoszę z blatu napoczętą przez niego puszkę Kasztelana i z przepraszającym uśmiechem odkładam ją na parapet po czym zaczynam mocować się meblem i przepychać go do przedpokoju. Na końcu odwracam się i rzucam mu ostanie spojrzenie. Głupio tak wygląda, stojąc tam w samych gaciach z puszką w ręku w pustym mieszkaniu. Dochodzi jedenasta. Leje.

Przez zaparowane szyby ledwo widać znaki na Ustkę. Metody przeciera szybę ręką i włącza dmuchawę. Rozmawiamy, żeby zabić czas. Okazuje się, że miał wypadek w wojsku i kilka lat procesował się o odszkodowanie. Przez jakiś czas nie robiłem zupełnie nic - stwierdza z ujmującą szczerością. Teraz montuje systemy grzewcze i dorabia na różnych frontach. Jest swoim własnym szefem. Samochód trzęsie się i podskakuje na wybojach. Z pod siedzenia łypie na mnie mała siekierka. Samotnie wychowuje dwie córki. Jego była żona wyjechała za granicę. Nie mija dziesięć minut a Metody zaczyna wykładać mi swoje poglądy na temat płci i tradycyjnego podziału ról w rodzinie i społeczeństwie. Sięga po cały arsenał. Biblia, Przyroda i Nauka. Wszystkie wskazują na odmienne usposobienie kobiet i konsekwencje z nim związane. Żona winna mężowi posłuszeństwo, a on jej miłość - mówi Metody biorąc ostry zakręt na Bałamątek. Jest wierzący i trzyma się Słowa Bożego. Pytam go grzecznie, czy nie myślał czasem, że to nie żaden boski porządek, a jedynie patriarchalna ideologia mająca na celu usankcjonowanie przemocy, ale wygląda na to, że nie myślał. Ani słowem nie wspominam, że być może cały jego światopogląd wziął się z faktu, że jego żona wyjechała do Londynu, zostawiając go w Słupsku z dwoma dorastającymi córkami, a on do teraz nie przebaczył jej i nie zapomniał i ostry ból kuje go w sercu, na samo wspomnienie jej imienia. Kłopotliwą ciszę przerywa pojawianie się na poboczu gościa na rowerze trzymającego za uzdę konia. Metody wybucha śmiechem. Muszę mu zrobić zdjęcie! - woła, wyciągając przez okno swoją Motorolę. Stoimy na awaryjnych czekając aż gość z koniem miną nas poboczem.  
- Kumpel jebnie ze śmiechu. Kiedyś wysłałem mu zdjęcia gościa jadącego na świni.

Tego samego dnia zastanawiam się czemu JA robię zdjęcia. Kilka miesięcy temu założyłem film i od tej pory wszędzie zabieram aparat ze sobą. Stary, rozklekotany Zenit po bracie, co nie trzyma ostrości i wydrapuje na kliszy cienką poziomą kreskę. Zaglądam do torby. Jest tam. Pachnie metalem i skóra. Robię zdjęcie, tego, co akurat mam przed sobą. Zazwyczaj tak to właśnie wygląda. Bez namysłu i koncepcji.

Pstryk.

Przesuwam film. Przypominam sobie, że to pewnie już końcówka rolki. Postanawiam ją wyjąć i oddać do wywołania. Zwijanie przebiega niepokojąco płynnie i długo. Po dokładniejszej inspekcji przeprowadzonej w ciemnej łazience, z głową przykrytą wielkim frotowym ręcznikiem okazuje się, że źle nawinąłem film. Nie zrobiłem żadnego zdjęcia. Ani teraz ani wcześniej. Czyściutki film bezboleśnie wsunął się z powrotem do swojej aluminiowej puszki. Na zawsze.

Leżąc zaczynam przypominać sobie zdjęcia, które zrobiłem... A właściwie te, które WYDAWAŁO MI SIĘ, że zrobiłem. Okazuje się, że było wśród nich dziesięć moich najlepszych zdjęć.

Idąc od końca, czyli tych które zrobiłem jako ostatnie, przedstawiają one kolejno:

1.
Stoliczek nocny a nim tabletki, telefon i dwa kubki z niedopitą kawą. Wszystko na tle boazerii, oświetlone z góry delikatnym wieczornym światłem. Po obu stronach stoliczka dwa łóżka i kolorowa, rozkopana pościel.

2.
Sklep w Rowach. Szkaradny, kiczowaty zameczek jakich pełno w wypoczynkowych miejscowościach. Późny wieczór. Zachód słońca. Przed wejściem parasole i automaty do gry używane zajadle przez opalonych kolonistów o włosach poskręcanych od morskiej wody. Widać białe stoły do Cymbergaja. Z wnętrza sklepu bije żółta poświata.

3.
Tylna ściana stacji BP w Chojnicach. Biały prostokąt a nad nim dwa symetrycznie ustawione klimatyzatory. Niebo bezchmurne, w kolorze wodnistego błękitu, który wydaje mi się charakterystycznie polski.

4. 
Autoportet zrobiony na parkingu tej samej stacji. Na zdjęciu widać jak siedzę na tylnym siedzeniu samochodu. Drzwi szeroko otwarte, jedna noga zawadiacko opuszczona na ziemię. Mam na sobie białą koszulę z czerwonym dorszem, którą dostałem w prezencie. Samochód zresztą też. Jem frytki i patrzę w nieokreślonym kierunku. Mam 33 lata. Na dachu samochodu stoi tekturowy kubek z białą kawą bez cukru.

5.
Łukasz stoi na tarasie domu należącego do swojego ojca. Obok niego Dodo. Oboje patrzą w stronę obiektywu ale nie wprost na niego. Ich uwagę przykuwają dwie postacie, które bez pozwolenie łowią ryby w stawie jakieś 300 metrów od nas. Łukasz patrzy przez lornetkę. Kiedy tak stoją, oboje z Dodem przypominają północno koreańskich żołnierzy patrolujących granicę, z tą tylko różnica, że obaj mają długie włosy, a zamiast mundurów, noszą sprane pastelowe t-shirty. Dodo mówi, że zdawał na łódzką filmówkę a na egzamin wziął tylko kilka własnoręcznie wykonanych zdjęć. Jakieś drzewa i pejzażyki. Kiedy wyjął je z teczki, wykładowcy myśleli, że sobie z nich żartuje. Nie przypominały nic z czym powinien pojawiać się na egzaminie przyszły operator. Dodo wrócił do domu ale, że uciekł mu ostatni pociąg a nie miał pieniędzy na hotel, przespał noc pod jakimś daszkiem przy akademiku.

6.
Ciąg dalszy zdjęć z tarasu. Wychylam się poza sznur stanowiący prowizoryczną barierkę i łapie w kadr psa jak śpi na hałdzie mokrego piasku. Jest wielki, stary i śmierdzi - mówi Łukasz, gdy jedziemy do domu jego ojca na weekend. Opis jest wyczerpujący. Pies jest rzeczywiście, wielki, stary i śmierdzi. Robię mu jeszcze kilka zdjęć, ale to jest najlepsze.

7. 
Łukasz oprowadza mnie po zagonie. Pozwalam mu odejść kilka kroków a potem wciskam spust migawki. Na zdjęciu widać jak stoi w zaroślach, wśród grządek marchwi i kapusty. Za jego plecami stos drewna a po lewej jeden z rybnych stawów, najbardziej zarośnięty i zamulony. Łukasz mruży oczy w słońcu i wygląda na szczęśliwego. Chwile potem zrywa cukinie. Zabieramy ją do domu, otwieramy piwo, a ja podsmażam ją na oliwie i dorzucam do czerwonej fasoli i ryżu, myśląc jak przyjemnie jest pić, gotować i czekać na kolejnych gości, w tym wielkim, dziwnym domu na odludziu. 

8. 
Grünerløkka. Moja ulubiona dzielnica Oslo. Siedzimy w trójkę przed meksykańską restauracją przy Thorvald Meyers gate. Z piekarni naprzeciwko wychodzi młody sprzedawca i rozdaje przechodniom słodkie bułeczki. Wąską, biegnąca na wzgórze ulicą pełna jest rowerzystów. Co chwila przejeżdża też tramwaj z tęczową flagą. Wszystko to przypomina mi San Francisco, chociaż nigdy tam nie byłem. Od czasu do czasu zdarzają mi się takie wspomnienia znikąd. Odchodzę od stolika i robię zdjęcie Z. i mojej siostrze. Z. pali papierosa. Siostra opowiada trochę o duchowej pustce jaka gnębi wielu Norwegów. O smutku maskowanym komfortem. Chwilę potem kelnerka przynosi nam wielkie porcję wegetariańskiego burrito.

9.
Na pierwszym planie widać buty nastoletniej pary. Splątane nogi odziane w jakieś Conversy albo New Balance. Właścicieli nóg nie widać. Siedzą we wnęce jakie tworzy głęboko osadzone, parterowe okno ratusza w Oslo. Kolorowe buty kontrastują z szarością kamiennego parapetu. Tego dnia odbywa się w mieście darmowy koncert. Cały plac usiany jest nastolatkami. Niektórzy z nich czekają na wejście już kilkanaście godzin. Wszędzie walają się opakowania po fast-foodach i plastikowe butelki. Mimo tłumów, nie ma nerwowości. Czuć jedynie pogodne, beztroskie wyczekiwanie ludzi, którym naprawdę się nie śpieszy.

10.
Siostra wraca z pracy. Czekamy na nią przy teatrze zmęczeni po całodziennym zwiedzaniu. Obok nas uliczny klaun wyrabia gigantyczne bańki. Kałuże na chodniku mienią się kolorem jak benzyna. Idziemy coś zjeść. Siostra z Kjetilem z przodu. Ja z Z. za nimi. Z aparatem przy twarzy potrącam przechodniów. Godzina szczytu. Wszyscy wracają do domu. Za wszelką cenę chcę uchwycić ten moment. Siostra z Kjetilem, w jej naturalnym środowisku. Tak przecież wyglądać muszę wszystkie ich powroty! Nagle Iwona odwraca się, jakby wyczuwając co się święci. Patrzy na mnie z uśmiechem a rozwiany kosmyk zasłanie jej policzek. Fotografia jest poruszona i wychodzi doskonale.


Na całym filmie nie ma ani jednego zdjęcia faceta jadącego na świni.