Trociny
Trociny
na podłodze w Cafe Manolo są drobne jak cukier-puder a gwar popołudnia
ma na sobie przetarty roboczy kombinezon kolory wskazującego na brąz. Taki sam
odcień mają oczy Manola, który przechodzi na drugą stronę metalowego kontuaru
oddając bar w ręce swojego potomstwa (pokrewieństwo rzuca się w oczy; w
rodzinie Manola nie tylko otyłość, ale również i bokobrody, przekazywane są
dziedzicznie). Ten symboliczny gest budzi wśród klienteli spore poruszenie. Po
obu stronach Manola zasiadają stali bywalcy, by stuknąć się z nim
kieliszeczkiem anyżówki i głośno komentować zmianę w jakości obsługi a
niezrażone docinkami rodzeństwo zaczyna zbierać lawinową ilość zamówień z przeciwległych
końców baru, czasami tylko spotykając się w środku przy wiekowej, chromowanej
kasie. Zaczyna się ruch wywołany popołudniową przerwą w pracy. Czas, w którym
rodzą się w człowieku naturalne potrzeby towarzystwa, rozmów i jedzenia. Na
przeciw im wszystkim wychodzi Cafe Manolo i tysiące podobnych przybytków
ze swoimi tanimi menu del dia, szafami grającymi i gigantycznymi
ekspresami do kawy o pancernej obudowie.
Pojawiają
się przed nami dwie lodowate Alhambry i talerz smażonej cukinii. Chwilę potem
awokado skropione obsceniczną ilością oliwy i winnego octu. Schodzą się
robotnicy z pobliskiej budowy, urzędnicy z plikami papierów wciśniętych w
wymięte teczki. Lud pracujący miast i wsi. A wśród nich my - polskie parobki?
Turyści? Pomocnicy ogrodnika? Spijam piwo z podniesionym czołem. Dwa miesiące
na polu uprawniają mnie do bycia tutaj. Jak co drugiemu klientowi, mi
również, z tylnej kieszeni spodni wystaje para roboczych rękawic. Tyle, że oni
nie robią tego dla zabawy... Pociągam z butelki rozważając etyczne aspekty
swojego położenia. Koniec końców, tu i teraz, nie ma to żadnego znaczenia.
Wypchane kamieniami taczki ważą tyle samo dla nich i dla mnie - tłumacze sobie rozglądając się po lokalu. Gwar w obcym języku potrafi płynąć jak melodia.
Wracają do mnie, ni stąd ni zowąd, niektóre polskie słowa. Na przykład
"ciułać" albo "ciastka". Miękkie polskie słowa, którymi się
mlaska albo ćwierka. I przypominam sobie te okrągłe ciasteczka z dziurką,
posypane ostrymi kryształkami cukru. Rodzinne wizyty, podczas których moczyłem
je w herbacie tak długo, aż rozklejały się i lądowały na dnie szklanki.
Takie nic z przeszłości. Pasażerowie pamięci co jadą na gapę i wyskakują z
pociągu kiedy chcą, wywołując przy okazji bolesną tęsknotę za przeszłością. Jak w drodze powrotnej z
Villa de Abdalajis. Wyjeżdżamy o zmierzchu. W ostatnich minutach wieczornego
słońca grupa nastolatków idzie ulicą, Szare dresy, trądzik i tutejsza modna
fryzura - włosy zaczesane na bok w bulwiastą falowaną grzywkę. Miasteczko,
jak wszystkie tutaj, małe, białe i niskie,
z siatką gęstych, krętych uliczek, wciśnięte pomiędzy jedno a drugie
wzgórze albo zepchnięte do rzeki, jakby zamiecione na stos. Mało przestrzeni,
skwerów czy placów a dookoła pola i ciemność. "Ciekawe co robią tutaj
nastolatki?" - mówię do Zofii.
I zaczyna
się. Wjeżdżamy na Autovia de Mediterrano i pędzimy nocą w stronę Malagi a ja
myślę o Włodzimierzu, o tym jak mieliśmy 17 lat i łaziliśmy po Świeciu pijąc
piwo, gdzieś na torach za PKS-em tak długo, aż odjechał mu ostatni autobus do
Jeżewa więc zostawał na noc i wchodziliśmy do mieszkania po cichu starając się
nie śmiać za głośno i nie obudzić siostry i mamy śpiących w swoich pokojach
wzdłuż, długiego jak wagon korytarza, a potem siadaliśmy w salonie oglądając
telewizję do trzeciej czy czwartej nad ranem, oglądając najdziwniejsze,
najbardziej syfiaste filmy jakie tylko była nam wstanie zaserwować telewizja o
tak szalonej porze i wyjadając z lodówki wszystko co się dało, raz po raz
próbując bezszelestnie zamknąć drzwi do salonu; drzwi, których u nas w domu
nigdy się nie zamykało bo idealnie podtrzymywały deskę do prasowania o czym zawsze
zapominaliśmy, więc prawie za każdym razem wszystko waliło się na podłogę z
piekielnym jazgotem i matka wołała gdzieś z czeluści mieszkania, żebyśmy byli
cicho i szli spać do cholery, co też prędzej czy później robiliśmy.
Wszystko
to staje mi przed oczami jak krewny w drzwiach. Włodzimierz mieszka teraz w
Olsztynie i ma rocznego synka. My z Zofią przecinamy Malagę kierując się dalej na
wschód, wybrzeżem przez Nerje, La Herradure i w końcu do Almunecar. Na zmianę
tunelem albo wiaduktem, z którego nocą widać jedynie jasno oświetlone stadiony
piłkarskie i poniedziałkowe treningi lokalnych drużyn a za nimi czarną pustkę
morza.
Subskrybuj:
Posty (Atom)